Pierwsza wyprawa na plażę
Na swój pierwszy miesiąc wybraliśmy Kusuma Guest House w Canggu. Wcześniej zarezerwowany i wynegocjowany pokój rodzinny z dwoma podwójnymi łóżkami i łazienką. Nie znaliśmy jeszcze tego regionu i wydawało nam się, że to będzie dobre miejsce na rozglądanie się za domem na dłużej. Odległość do plaży spacerowa (google pokazał 20 min), w okolicy warungi i sklepy. Kawałek dalej markety. Wszystko w zasięgu.
Wstaliśmy około 14.00. W Polsce wtedy była 8.00 co wskazywałoby, że nasze głowy były nadal w innej strefie czasowej. Krótki ogląd Kusumy i wypicie pierwszego młodego kokosa. Po zlokalizowaniu kuchni i basenu nadszedł czas na śniadanie. Pierwsze śniadanie – w porze obiadu – było w Warungu HEBOH. Jest to warung, gdzie potrawy są już przygotowane (styl Java). Wybiera się konkrety i nakłada na talerz., a właściwie koszyczek wyłożony woskowanym papierem. Sztućce normalne, choć miejscowi zazwyczaj jedzą palcami. Godne podziwu zwłaszcza zręczne wkładanie do ust kolejnych porcji ryżu. Szymon wybrał skromnie – jednego pieczonego pieroga. Była to jedyna znajomo wyglądająca potrawa. Albert poszedł w ryż, w końcu jest w Indonezji! My poszaleliśmy z rozmaitością i ostrością! Tutaj wszystko jest z chili! Jakby to powiedziała moja mama: „Ogień w szopie!”. Daniel szczęśliwy, ja trochę mniej, ale już zbadaliśmy co i jak w tym warungu. Na przyszłość wiem czego nie nakładać. Szymon jak odkrył farsz warzywny stwierdził, że nic nie będzie jadł:) Cóż z Prezesem się nie dyskutuje. Obecność psów w warungach nikogo nie dziwi. Tutaj psów jest bardzo dużo na każdym rogu, w każdej uliczce, na plaży etc. Albert choćby z tego względu pokochał natychmiast to miejsce, a ściślej mówiąc wszystkie psy Bali.
Kolejną nieodzowną rzeczą był zakup miejscowego numeru telefonu. Na każdym rogu są sklepiki, gdzie można takiego zakupu dokonać, o ile dogadasz się ze sprzedającym 🙂 Oczywiście trzeba wiedzieć gdzie i co kupować, bo jak byliśmy w maju na wycieczce zdarli z Daniela w podobnym punkcie w miejscowości Kuta. Choć Kuta to już inna historia. Będzie i czas na nią.
Plaża, plaża, fale! Tylko to nam w głowie. Idziemy. Idziemy. Idziemy. Drogi są bardzo wąskie. W Canggu chodniki właściwie nie istnieją. Ruch bardzo duży. Ale nie damy się! Z 20 minut zrobiło się ponad 40.
Po dojściu do celu mieliśmy dosyć mocno podniesiony poziom kortyzolu. Chodzenie z dziećmi jest bardzo trudne. Właściwie cały czas trzeba było naszego czterolatka trzymać na rękach albo za rękę. Nie ma to nic wspólnego ze spacerem na plażę. Już wiedzieliśmy, że wynajęcie skutera to jedyna słuszna droga i to nie ze względu na odległość tylko bezpieczeństwo.
Dotarliśmy. Łał! Ocean robił wrażenie! Fale były naprawdę duże i dużo też było zabawy! Szymon bardzo szybko nabrał respektu. Zrozumiał, że ta woda nieco różni się mocą od znanego mu Bałtyku. Albert z Danielem odważnie parli do przodu. Warto było! Tyle powiem.
Nie wiem czy zauważyliście, ale tutaj nie ma parawanów. Zupełnie tego nie pojmuję 🙂
Do zachodu słońca siedzieliśmy na plaży. Jakże inaczej. Chłonęliśmy Bali.
Trzeba jednak wracać. Na kolację wybraliśmy Zoe Cafe. Ku uciesze dzieci były pancake z czekoladą oraz świeżo wyciskane soki. My dalej zgłębialiśmy smaki Azji poprzez Soto Ayam ( taki nasz rosół z ryżowym makaronem, jajkiem na twardo, sambalem i kawałkami kurczaka) i Thai freid rise ( smażony ryż z warzywami). Rachunek nasz wyniósł 239.000 Rp, czyli jakieś 62 zł. Dużo i nie dużo. Jak na ceny miejscowe to sporo. Na podsumowanie dnia młody kokos! Och jak to smakuje!